
Gromada – oczyszczający słowa
Czy można zakochać się w Gromadzie? Czy można ten styl malowania nie polubić? Czy rzeźbiarz z wykształcenia może być tak subtelny?
Marian Gromada miał szczęście trafić pod opiekę właściwego pedagoga. Ten Artysta to mój, troszkę młodszy, kolega ze studiów. Razem chadzaliśmy na Wybrzeże rozchlapywać gips na drewnianą podłogę zbitą z grubych dech. Trafienie do pracowni prof. Jerzego Jarnuszkiewicza było samym w sobie dowodem, że jego pierwszy krok w życiu artystycznym stał się wygraną w totolotka. Przekonałem się o tym w dniu, gdy profesora Jarnuszkiewicza, jako wykwalifikowanego zatrudnionego na etacie pedagoga, już nie było na uczelni. Jechaliśmy tym samym autobusem, w tym samym kierunku, kierunku Ursynowa. I co ciekawsze, obok niego było wolne miejsce (dla przypomnienia, metra wtedy jeszcze nie było). Usiadłem, uśmiechnąłem się i zagaiłem „Czy pamięta mnie Pan z Akademii?”. Byłem ładnych parę lat po dyplomie. Pamiętał, bądź był na tyle uprzejmy, że uznał, iż to niczego w naszym życiu nie zmieni, a może skrócić podróż w zatłoczonym przez korki mieście. Po kilku słowach ustawiających wspólny uczelniany czas, rozmowa nabrała żywej formy. Tak, jakbyśmy się znali od lat. Od razu przyznaję, że bywałem w pracowni Profesora, bo tam zawsze działo się coś wyjątkowego. Nie miałem jednak okazji nigdy z profesorem porozmawiać na dowolny temat. Bardzo cenię sobie twórczość tego Artysty. „Suka” rocznik 56 była wstrząsem, mocno wryła się w pamięć, gdy zobaczyłem ją na wystawie w Zachęcie w moich dojrzałych latach. Szapocznikow wówczas odgrywała podobną rolę wśród braci rzeźbiarskiej, jednak ona wyniosła się ze swoją twórczą weną do Francji i swoją działalność przerzuciła na sztuczne tworzywo, które ją uśmierciło. Niby koniec lat pięćdziesiątych, a forma rzeźby jakby co wyszła prosto z pieca w świecie sztuki odległym o pół wieku. Myślę, że wielu współczesnych twórców wciąż czerpie w swej twórczości z tego dzieła. Wciąż widać tego echa.
Twórczy szlak ma swoje meandry, któż z nas nie błądził? Dzisiaj, po pierestrojce, wciąż jak wrzut na tyłku profesorowi daje o sobie znać pomnik bohaterów, wyzwolicieli spod hitlerowskiego jarzma przy ul. Żwirki i Wigury w Warszawie. Nie jest to cudo. Któż w tych latach cuda tworzył? Pewnie ktoś by się znalazł, choćby Jerzy Nowosielski, który nie potrafił się wpasować w ówczesnych latach w nurt narzucony przez Rosjan, choć wydawało mu się, że kanony zostały zachowane, a mimo to jego prace wciąż były odrzucane z kolejnych wystaw przeglądowych o socrealistycznym zabarwieniu.
Wiele wtedy usłyszałem jadąc autobusem. O szybkich realizacjach, o możliwościach manualnych, wszystko co Profesor brał pod dłuto, czy mięsistą glinę do ręki, natychmiast „ożywało”. Na tapecie była też rzeźba Małego Powstańca, o którego autorstwo wciąż trwała walka przed sądami. Sam o sobie powiedział, że był wyjątkowo sprawny manualnie, miał tylko żal, że nie w tych czasach się urodził. Zapewne wielu twórców ma podobne spostrzeżenia, że nie w tej epoce się urodzili. Czasy się zmieniają i warunki też.
Marian Gromada to twardy, mocno skonstruowany w zwartości swej bryły góral. Spokój na twarzy i masywność zewnętrznej bryły jest tego świadectwem. Kamień nie człowiek, z powierzchowności mogłoby wyniknąć, a to gołębie serce. Ten obraz pojawia się na jego płótnach. Czemu takim szerokim łukiem odszedłem od właściwego tematu? Właśnie w tym tkwi tajemnica, że mądrość pedagogiczna prof. Jarnuszkiewicza potrafiła nie zniszczyć tego – wtedy jeszcze – ukrytego ciepła, jakie posiadał, posiada Marian. O cieple można pisać całe historie. Ciepło Gromady jest wyjątkowe, to ogień, który nie parzy, tylko przyciąga, jak nocne ognisko pod gwieździstym niebem. Jest świadectwem wielowarstwowego odbioru źródeł światła.
W jego malarstwie nie widać śladów ręki, jego malarstwo opiera się na zmysłowym działaniu umysłu i skrytej wiedzy związanej z techniką laserunku. Kładzie warstwę po warstwie bez względu na pokrywany materiał, odczekując czas schnięcia poprzedniej warstwy, by następną nałożyć, tworząc w ten sposób obraz trójwymiarowy. To czas na przemyślenia. Jego malarstwo to odciski, niczym turyńskie płótno bez względu na podłoże. Wie, co robi, gdyż jest rzeźbiarzem. Inaczej się nie da, podpowiadam, jakby ktoś nie zdawał sobie z tego sprawy. Skąd wziął się ten sposób widzenia i przekazu? To programowe założenia pierwszego nauczyciela-mistrza, który w swej pracy pedagogicznej pozwolił na dowolność samookreślania się w różnorodności dostępnych środków. To wiara w warsztat, to wiara w umiejętności. One musiały wcześniej istnieć, teraz znalazły swój upust, ku radości odbiorców.
Marian Gromada wyczynia cuda, gdy chce nam stworzyć świat iluzji przestrzennej. Rozpoczął od drzwi, zamalowując je całe otaczającym światem. Ich ramy też służą za podkład malarski. Raz to kobiety zamknięte w przestrzeniach innego pomieszczenia, innym razem pejzaże, jakby przez uchylone okna, wpuszczają wciąż otaczające go ciepło. Coraz bardziej nas rozgrzewają. Wszystko w subtelny jedwabisty sposób. Rozcieńcza farby, by nakładać je warstwa po warstwie oddalając nas w przestrzeń witrażowego światła. Wszędzie dużo promieni rozświetlających dalsze zakamarki. Jedni mówią/piszą o Boskości. Specjalnie unikam tych słów, gdyż one są poza rozumem. Rozedrganie kolorów wsysa nas do środka. Chcemy, czy nie chcemy, poddajemy się tej, świadomie nadanej technice, otwierania nowych warstw. Te obrazy „czyta się” jak chińskie papirusy. Odwija się rulon po rulonie i wkracza w nowe spojrzenie opisywanej historii, jakby lustrzane odbicie nigdy nie miało ostatecznego tła. Istna metafizyka. Trudno o nią nie zahaczyć, skoro sam autor obrazów przyznaje, że przez długi okres swojego życia żył obok – w swej bliskości – tak wybitnej postaci, jaką był ksiądz prof. J. Tischner. W namalowanych portretach widać ten specyficzny sposób podchodzenia do wyrażania uczuć. Wszędobylskiego emanowania skromnością i ciągłymi pytaniami, już skończyłem? Nic nie jest skończone, bo wciąż brniemy w głębsze sfery tajemnicy budowania kolorem świata dalekiego, a zarazem jakby świata ogarniętego pięknem snów, którymi czasami mamy możliwość być odbiorcą.
Osobną historią powinna być opowieść powstawania pomnika nagrobnego po śmierci księdza. Mówiąc o metafizyce wiemy, że w jakiejś części wciąż o nią się ocieramy, ale rzadko z nią mamy do czynienia. Patrząc na akty, patrząc na pejzaże tego Artysty odnosimy jednoznaczne wrażenie, że w pewnych sytuacjach nie ma takich mocy, by te zjawiska nie istniały. Są specjaliści od iluzji, do nich zaliczam polityków, magów cyrkowych, niejednokrotnie relacja tych dwóch jest mało rozpoznawalna. Jak zapisać i zmieścić się z oceną tego, co tworzy Marian? Z pewnością jest to twórczość o najwyższych walorach estetycznych. Tu nie ma fuchy, tu jest i czuć ciężką pracę, o owocach której chciałem jakoś w tym miejscu powiedzieć. Traktuję ten wpis jako zaczyn do dyskusji o istnieniu piękna obiektywnego. Czyżby istniało?
Ciepło, ciepło i jeszcze raz ciepło. Takie jest malarstwo tego Artysty, wysoce energetyczne. To jest jeden z niewielu przypadków, że to, co bym chciał posiadać w swoim domu, to choć jeden twór wykonany jego ręką. Jeszcze się nie udało, ale przyjdzie taki czas, gdyż trudno się będzie oprzeć myśli, że życie bez tej twórczości jest życiem spełnionym. Pisząc o twórczości w szerokim pojęciu, miałem na myśli te ostatnie słowa. Nie gardźmy sztuką, gdy ona jest energetyzująca, ona przenosi góry. Warto się nią otaczać, bo sztuka jest nieprzemijająca.